Wybierz rok: 2021, 2020, 2019, 2018, 2017, 2014, 2010, 2009, 2007, 2006, 2002, 2000, 1998, 1993, 1989, 1985, 1980, 1978, 1976, 1973, 1972, 1966, 1965, 1962, 1959, 1957, pokaz ostatnie wiadomosci

Rejs s/y Syrenka na Wyspy Owcze 11 czerwca 2006 – 02 lipca 2006

2006-07-02,  Adam R   ...powrót do newsów

Rejs s/y Syrenka na Wyspy Owcze 11 czerwca 2006 – 02 lipca 2006

Załoga:
Adam Rogaliński (Kielce) – kapitan
Marcin Banach (Kielce – Londyn)– z-ca kapitana i IV wachta (od Aberdeen)
Hubert Długosz (Kraków) – I oficer
Zbigniew Olszowski (Warszawa) – II oficer
Krzysztof Reszke (Kielce) – III oficer
Jerzy Ziętal (Kielce) – IV oficer
Magda Waldon (Kielce) – I wachta
Piotr Waldon (Kielce) – II wachta
Michał Albiniak (Poznań) – III wachta
Piotr Łyżwa (Kielce) – IV wachta (do Aberdeen)

Rejs zaczął się 11 czerwca 2006 r. w Esbiergu z półdniowym opóźnieniem. Poprzednia ekipa nie zdążyła dopłynąć na czas mimo dobrych warunków pogodowych. Jednak atmosfera tego portowego, rybackiego miasteczka ostudziła troszeczkę emocje i pomogła spokojniej znieść oczekiwanie na jacht. Czas spędziliśmy więc na zwiedzaniu centrum, parku, dzielnicy portowej i innych atrakcjach. Trafiliśmy na uliczny bieg z kilkoma tysiącami uczestników, orkiestrą i grupą wojskowych strzelających z małych działek na sygnał startu. Zrobiliśmy także kilkanaście krawatów z „rybackiej” linki leżącej w kawałkach w porcie w miejscu napraw sieci. Spacerując zebraliśmy „części zapasowe” – jakiś kawałek kantówki drewnianej, nierdzewny drut, śrubki, dekle i inne drobiazgi, które na rejsie na pewno będą potrzebne.

Po przejęciu jachtu okazało się, że jest masa pracy. Przede wszystkim czekało nas sprawdzenie naciągu takielunku i jego poprawa, zabezpieczenie wszystkich ściągaczy, do tego wjazd pod topy masztów i sprawdzenie wszystkich połączeń. Usztywniliśmy też maszt w opętniku, tak, że jego ruchy zmniejszyły się do rozsądnej wielkości. W tym czasie inne osoby zajęły się ształowaniem wyposażenia i wyżywienia na 3 tygodnie, montażem komputera nawigacyjnego, sprawdzeniem pomp, zaworów, silnika, przygotowaniem map, locji, spisów świateł, tablic pływów, tablic prądów, prognozami pogody, mapą synoptyczną na najbliższy tydzień, wstępną kalkulacją czasów przelotu na poszczególnych odcinkach rejsu itd.

Wreszcie w nocy, po zakończeniu wszystkich prac, po wyczekaniu na moment rozpoczęcia odpływu, oddaliśmy cumy i … teraz tylko morze. Nasz plan to Aberdeen w Szkocji. Musimy tam być w piątek rano, żeby Piotr, który kończy rejs, zdążył na autobus na lotnisko do Glasgow, skąd wróci do Polski. Na jego miejsce wsiada Marcin, który będzie uczestniczyć w pozostałej części rejsu. Warunki pogodowe zmienne, dość ciepło, wiatr niezbyt silny. Po drodze spotkaliśmy wspaniałe stado delfinów, które towarzyszyło nam w szybkiej żegludze skacząc przed dziobem. Jak się miało okazać nie były to jedyne „egzotyczne” dla nas zwierzęta spotkane na rejsie. Pomagając czasem silnikiem (ładowanie akumulatorów i zastąpienie Eola, który nie zawsze miał ochotę współpracować) udało się dopłynąć na podejście Aberdeen w czwartek po południu. Z tabel pływów i atlasów prądów, a także z locji wynikało, że … możemy spotkać na wejściu przeciwny prąd o sile nawet do 6 węzłów. Z naszego jachtu nie da się wycisnąć na silniku więcej niż 5, więc możemy mieć poważne kłopoty. Na szczęście kapitanat portu dzielnie przyszedł nam z odsieczą podając, że prąd jest dziś niewielki i nie musimy czekać 5 godzin do zmiany pływu. Poprowadził nas jak po sznurku do boi podejściowej i zezwolił na wejście. Żagle w dół, silnik pół na przód i wchodzimy … w stado fok i delfinów żerujących tuż przed portem. Dziwimy się, że nie ma ruchu w tym niezwykle ważnym porcie, jednak … było to złudne wrażenie. Okazało się, że Kapitanat wstrzymał ruch, abyśmy mieli bezpieczne, niestresowe wejście. Gdy tylko wpłynęliśmy do jednej z odnóg portu, statki jeden za drugim znalazły się w kanale podejściowym. Byliśmy tym zaskoczeni, że na ponad pół godziny wstrzymano ruch, mimo że oni przecież pracują, my pływamy dla przyjemności.

Stanęliśmy longside do kutra patrolowego, na burcie którego już stał oficer z papierami celnymi. Uśmiechnięty pomógł w cumowaniu i bardziej niż papierami interesował się naszym rejsem – był podekscytowany hasłem Wyspy Owcze. Po uiszczeniu 16 funtów (minimalna stawka, bez względu na to czy będziemy tam 1 czy 5 dni) opłaty i podaniu listy załogi (ku zaskoczeniu oficera, było na niej wszystko to, co chciał ręcznie wpisywać do rubryczek swego druczku) udostępnił nam swój własny „biurowy” prysznic, zostawił klucze do kantorka, abyśmy mogli z niego korzystać i życzył udanego pobytu. Klar portowy, kolacja, piwo na jachcie. Na następny dzień zwiedziliśmy piękne, ale głośne i ruchliwe miasteczko. Sporo zabytków, sporo małych, szkockich uliczek. Wszędzie granit, dużo zieleni, niemal monumentalne kościoły. Po południowej zmianie w załodze i tankowaniu paliwa przy okazji jego przywozu do portu przez cysternę (do oporu wraz z kanistrami – cena … pół funta za litr, czyli sporo mniej niż w Polsce), szykowaliśmy się do wyjścia. Jeszcze piwo w tradycyjnym, nie dla turystów, lokalnym pubie, gdzie wszyscy chcieli z nami porozmawiać o tym jak się to stało, że zawitaliśmy do ich miasta i czemu wybieramy się na północ, na Owcze. Wyjście łatwe, z prądem o sile ok. 2-3 węzły. Potem żagle, silnik w odstawkę i spokojna cicha żegluga na północ.

Następny etap to pobliskie Orkady, które rysowały się w nocnym mroku.

Z materiałów nawigacyjnych wynikało, że pojawiają się tu prądy o sile nawet 11 węzłów. Dla naszego okrętu to sporo za dużo. W cieśninę pomiędzy południowym cyplem Orkad i północnym Szkocji musimy wejść za kilka godzin, aby na całej długości przejścia mieć prądy korzystne lub niekorzystne, ale o małej sile. Stanęliśmy w dryf manewrem monachijskim na foku i bezanie. Po dwóch godzinach zaczęliśmy przejście. Świtało. Na wysokości Scapa Flow prądu się nie odczuwa, ale milę dalej, zabrało nas i … nasza marszowa prędkość wzrosła z 3 do 6 węzłów (!). Oceaniczna, długa, przeciwna fala spowodowała wypiętrzenie się fal pływowych i pojawienie się słynnych bystrzy. Skaczemy na stromej 2-metrowej fali, ale mile uciekają jak szalone. Nie chcę nawet myśleć o mocniejszych prądach. Za cyplem kierujemy się na północ. Z korzystnym wiatrem jesteśmy na podejściu do Stromness o właściwej porze. Pływ się odwrócił, więc wjeżdżamy do portu z korzystnym prądem.

Stajemy w małej marinie jachtowej, w której jest dość płytko, więc ustawiamy się na koniuszku pirsu, oczywiście longside. Jest woda, prąd, i jest też opiekun mariny Piermaster. Przynosi nam materiały reklamowe o Orkadach, daje mapki i pokazuje na nich co warto zobaczyć na wyspach, gawędzi z nami długo. Przemiły człowiek. Kolejny, który nie musi, ale chce abyśmy byli zadowoleni. Z przejęciem wypytuje o nasz rejs i o nasz jacht. Pokazuje gdzie są sanitariaty, prysznice itd. Każdy wpływający do Stromness na pewno na niego trafi. Warto z nim pogadać bo zaoszczędzi to dużo czasu. Wieczorem idziemy na spacer. Marcin rozstawia statyw, aby zrobić zdjęcie – panoramę okolicy, ale … z pobliskiego domku wychodzi starszy pan i nakłania nas, abyśmy idąc przez jego pole wdrapali się na szczyt pobliskiego wzgórza, stamtąd będą lepsze zdjęcia. Jesteśmy zaskoczeni uprzejmością, a szczególnie tym, że chciało mu się wyjść z domu i że chce abyśmy deptali po jego gruncie. Orkady już mi się podobają, świetni ludzie. Robimy zdjęcia i idziemy na mecz do miejscowego pubu. Oczywiście lokalne piwo … niestety bezchmielowe, w smaku przypomina polski sorbowit, pamiętany z dzieciństwa. Z piwem nie ma wiele wspólnego, ale trzeba spróbować czegoś lokalnego. Następny dzień to daleka wyprawa miejscowym autobusem do stanowiska archeologicznego Scara Brae. Jest to osada z kamiennymi zabudowaniami sprzed … 5000 lat. Obok śliczny pałac. W części muzeum, w części zamieszkany przez rodowych właścicieli. Dalej na piechotę… jakieś 10 kilometrów w deszczu i … gigantyczny krąg kamienny. Może trochę mniejszy niż Stonehenge na południu Anglii w hrabstwie Wildshire, ale za to mniej znany … i bardziej surowy a do tego starszy. Idziemy dalej, po prawej … jezioro z … dwiema wielkimi fokami. Coś tu nie tak, jak się znalazły w jeziorze? Wszystko się wyjaśnia, gdy w ręce weźmie się mapkę. To jeziorko podczas przypływu ma kontakt z morzem, foki zapewne wpływają tu na żer. Autobusem do mariny, przygotowujemy jacht do przejścia na Owcze.

Z samego rana wraz z korzystnym prądem wypływamy przez bystrza odpływu. Niezła jazda. Gdy Orkady bez słynnych orek znikają za widnokręgiem, tężeje wiatr. Po sklarowaniu grota na 2 ref, nie stawiamy go i pod bezanem i fokiem płyniemy około 5 węzłów. Na odcinku Orkady – Owcze łapiemy kilka makreli. Świeża makrela z patelni, mniam, palce lizać. Wyspy Owcze nie są tak bardzo daleko. Po ponad dwóch dobach już je widać w gęstej czapie chmur. Wieczorem zbliżamy się do Torshavn – stolicy archipelagu.

Jest tu świetny port z mariną. Wszystko dobrze osłonięte od wiatrów z każdego kierunku. Wszędzie granitowe skały. Kapitanat portu jest w wielkim zakłopotaniu, bo nie ma miejsc dla gości w marinie, a nabrzeże handlowe koło biura jest zajęte. Stajemy przy pomoście zajmowanym na co dzień przez miejscowy mały kuter. Marcin idąc do kapitanatu by omówić nasz pobyt, spotyka celnika. Ten podwozi go do biura kapitanatu gdzie przepraszają, że takie marne warunki postoju. Dla nas to szok. Wszystko jest, miejsce wygodne, jest prąd, wodę weźmiemy przy wyjściu z portu na nabrzeżu przetwórni ryb, sanitariaty dość blisko przy uroczej portowej promenadzie starego miasta. W kapitanacie sprawdzają, że możemy stać kilka dni na zajętym przez nas miejscu, bo kuter poszedł do innego portu. Celnik cały czas czekał, aby Marcin nie nachodził się za dużo. Podwozi go na jacht i informuje, że wróci za pół godziny zrobić odprawę. Faktycznie, pojawia się wkrótce. Wypełnia druki, pyta się standardowo o alkohol i papierosy – mamy tego minimalne ilości. Na nasze pytanie, gdzie możemy znaleźć Imigration Office, dzwoni do kogoś i ponagla go, aby jak najszybciej znalazł się na naszym jachcie. Policjant zjawia się za chwilę, uśmiecha się, bierze paszporty do ręki, z dużym trudem odczytuje nazwiska i … życzy miłego pobytu na Wyspach. Uprzedza pytanie, że nie musimy przy wypłynięciu z Archipelagu odprawiać się u kogokolwiek.

Teraz zaczynamy program turystyczny – zwiedzamy starówkę i część portową. Mimo, że jest już sporo po godzinie 24, jest zupełnie jasno. Idziemy więc zobaczyć jeszcze centrum. Następny dzień wypełniony jest atrakcjami. W Avisie pożyczamy samochody (nowiutkie mazdy) i objeżdżamy atrakcje Wysp Owczych. Na początek urokliwa miejscowość na końcu świata z kilkusetletnią katedrą i 25 mieszkańcami. Na miejscu zjadamy na surowo małże wyłowione prosto z wody. Niektórzy nie mogą się przekonać do takiego rarytasu, ale jest to znakomity przysmak. Mała zatoczka z porcikiem dla miejscowych łodzi, kilka regionalnych chałup krytych darnią, słodka woda spadająca z wodospadu … Tu można zostać na długo. Leżeć na trawie, patrzeć na skaliste, niemal pionowe zbocza, przyglądać się pufinom (miejscowa nazwa ptaka – maskonura). Następnie objechaliśmy większość miejsc na terenie Wysp, zaznaczonych na turystycznej mapie jako warte zobaczenia. Byliśmy w miejscach, do których jedzie się kilometrami serpentyn o szerokości jednego samochodu. Na szczęście co jakiś czas są poszerzenia – mijanki. W polskich warunkach – nie do realizacji, nikt nikogo by nie przepuszczał, ale tam jest to normalne. Jak pojawia się samochód z przeciwnej strony, zjeżdża się na mijankę i puszcza inne auto. Wszyscy, także kierowcy, są niewiarygodnie mili. Na każdym kroku widać owce, jest ich na Wyspach dwukrotnie więcej niż mieszkańców. Po zwiedzaniu – dobra kolacja. Część załogi wybrała się do restauracji na lokalne danie – stek z jelenia. Niestety baraniny zabrakło, a pufin w knajpie hotelowej z racji ceny był poza zasięgiem. Na następny dzień zwiedzanie stolicy. Długi spacer po pięknym parku utrzymywanym wielkim nakładem sił i środków (na wyspach praktycznie nie ma drzew). Zabytkowe uliczki i domy kryte darnią, w basenie portowym wciąż ćwiczące załogi łodzi wiosłowych w stylu retro. Trzeba przyznać, że opisy stałego zamglenia i niemal ciągłych opadów deszczu nie sprawdziły się. Południowa strona wysp była słoneczna, północna w chmurach, generalnie pogoda nad podziw dobra.

Wszystko co dobre – kończy się za szybko i już wieczorem przygotowujemy się do wyjścia w morze. Kupujemy kawałek wieloryba w supermarkecie, tankujemy wodę i wypływamy na zatokę, a następnie na otwarte morze. Czeka nas kilka dni żeglugi, jeśli starczy czasu może zahaczymy o Szetlandy.

Walczymy z tym kawałkiem wieloryba. Jest okrutnie słony, zatem w plastrach ląduje w mleku. Dopiero na następny dzień okazał się zdatny do przełknięcia. Wiatr korzystny, dość silny, czasem nawet 6 w skali Beauforta. Zimno i leje. Północny wiatr, który chyba rozpoczyna swój bieg w Arktyce nad biegunem, właśnie do nas dotarł. Nocne wachty są trudne do wytrzymania mimo dobrych sztormiaków, polarów, grubych swetrów, czapek i rękawic. Rankiem drugiego dnia widać Szetlandy, szybka analiza kierunku i siły prądów. Jest decyzja o wejściu do małego portu na północy Szetlandów. Będzie trzeba przeskoczyć przez obszar silnych prądów z bystrzami, ale już wiemy jak to wygląda. Stroma, na szczęście niewysoka fala i po południu składamy się do południowego wejścia do Baltasound.

Mały port i jeszcze mniejsza miejscowość. Nikogo nie ma w niedzielę na nabrzeżu, gdzie leży mnóstwo sieci i klatek na kraby. Stoimy po zewnętrznej stronie betonowego pirsu. Jest ślicznie. Po godzinie pojawia się ktoś z obsługi i pokazuje miejsce z klubowym prysznicem. Za 7,45 funta możemy stać i korzystać z uroków wyspy. Słońce pali, a pub otwarty będzie dopiero o 1700. Zastawiamy więc nasze dwie czarcie pułapki na kraby. Na początek łapie się okazała rozgwiazda, ale nikt się tym nie zraża. Nie czekając na dalsze sukcesy wędrujemy do pubu – będzie mecz Anglia – Ekwador. Kraby muszą poczekać. Jesteśmy trochę zdziwieni, że większość bywalców pubu (chyba wszyscy mieszkańcy miejscowości i wszyscy goście lokalnego hoteliku) kibicują Ekwadorowi. Zdaje się nie przepadają za Anglikami. Po meczu … krab gotowany z czosnkiem. Oczywiście nie

w knajpie, tylko na jachcie.

Wypływamy późnym wieczorem. Kierujemy się na wschód, „tam musi być jakaś cywilizacja”. Kolejne ponad dwie doby żeglugi i atrakcje otwartego morza – najpierw wieloryb, zdaje się długopłetwy, nie wiemy czy śpi, czy jest martwy, ale jest około 30 metrów od jachtu. Potem, około mili od nas, pojawiają się pióropusze wody, decyduję, że są to orki. Chciałem zobaczyć je w naturze, więc taka decyzja była uzasadniona. Po 10 minutach okazuje się, że są to … orki, całe stado, nie pozwalają się zbliżyć, nurkują i pojawiają się 300 metrów od naszej drugiej burty. Ich płetwy grzbietowe wyglądają imponująco, mają pewnie ze 2 metry. Potem jeszcze gęsta sieć stalowych potworów – platform wiertniczych. Dalej ostrzymy na północ, bo w opisie mapy mamy notkę: na polu naftowym Troll występują przeszkody nawigacyjne nieoznaczone w naturze w postaci cylindrów żelbetowych o średnicy 1,5 metra, wystających powyżej lustra wody o 50 cm !!! Nie mogę uwierzyć. Nie oznaczone betonowe kloce tylko pół metra nad wodą?! Ale jaką? Wysoką, niską, zerem mapy? Fala ma aktualnie około 3, może 3,5 metra. Czy będzie je widać? Czy może sprawdzimy twardość norweskiego żelbetu? Pole Troll nie ma wyznaczonych granic, więc łuk, którym omijamy to miejsce, jest dużo większy niż wcześniej zakładaliśmy – tak na wszelki wypadek. Kilka godzin później … brzegi Norwegii.

Po południu wchodzimy w fiord i nim dopływamy do maleńkiego portu Fonnes. Na mapie ma oznaczenie, że niby jachtowy, ale … nic tam nie ma poza wielkimi betonowymi nabrzeżami i bojkami dla lokalnych łódek. Jednak okolica prześliczna, cudowna. Płacimy za postój poprzez wrzucenie przez szparkę koperty z 60-cioma koronami. Nie ma prądu, ale jacht spłukujemy słodką wodą. Zwiedzamy okolicę i na następny dzień kierujemy się na przejście fiordami na południe w kierunku Bergen. Wybrane przejście jest dobrze oznaczone, ale czasem zwężenia toru mrożą krew w żyłach. Płyniemy na małej naprzód, a jacht rozwija 5,5 węzła, prąd nam pomaga. Gdzie się da stawiamy foka i gasimy nasz diesel grot. Zaoszczędzamy tak kilka ładnych godzin żeglugi na motorku.

Skręcamy na Osterfiord i późnym wieczorem jesteśmy na znanym mi nabrzeżu

w miejscowości (choć to za dużo powiedziane) Vikanes. Na następny dzień wielka atrakcja – wpływamy w odnogę fiordu w kierunku miejscowości Mo. Przejście jest płytkie, a prąd nagle wzrasta do dobrych 4 węzłów. Płyniemy niemal górską rzeką, do tego nie jest za głęboko, ale wszystko się udaje. Nie stajemy w Mo, bo czas zmiany pływu się zbliża i lepiej przez płytkie przejście płynąć na wysokiej wodzie. Tak się też dzieje, ale przeciwny prąd zelżał do 3 węzłów, więc mimo obrotów silnika około 1800, płyniemy miejscami 1,9 węzła. Jednak głębokości są teraz lepsze i nie mamy obaw o przejście płycizny. Dalej na południe pod śliczny wodospad. Niestety jest dopychający do skał wiatr i nie stajemy. Byłoby to zbyt ryzykowne. Sesja fotograficzna i płyniemy dalej. Na noc wybieramy Vaksdal – nabrzeże przemysłowe. Tu wysyłamy do centrum, celem zasięgnięcia języka, naszego nic nie podejrzewającego, jedynego nowicjusza na morzu – Michała z Poznania. W tym czasie przygotowujemy mu chrzest morski. Jest Neptun, Prozerpina i diabły. Michał jest zaskoczony, ale i zadowolony z tego, że z entuzjazmem przyjęliśmy go do braci żeglarskiej. Od dziś już nie jest Michałem tylko „Atlantycką Pyrą”.

Następny dzień to kolejny odcinek fiordów z ogromnymi skałami. Dopływamy do Bergen około 1400. Ścisk w porcie ogromny, ale po kilku kółkach w basenie i przymiarkach do cumowania udaje się nam wypatrzeć miejsce na Syrenkę. Trochę ciasno, ale parkujemy dziobem, dwie osoby przesuwają sąsiadów, którzy mieli przed sobą 1,5 miejsca i rufa naszego jachtu też się mieści przy nabrzeżu. Ustawiamy luz na cumach – pływy nawet 1,2 metra. Klar portowy, prysznice, porządki, zwiedzanie miasta, targ rybny (konsumujemy krewetki na zimno). Jest fajnie, całe miasto się bawi, mnóstwo ludzi nas zagaduje skąd jesteśmy, jak dopłynęliśmy, są pełni podziwu, że płyniemy z Wysp Owczych, chwalą jacht. Mimo, że koło nas cumują wielkie jachty motorowe ze złoconymi klamkami, skórą na fotelach i lśniącym żelkotem, mimo, że do naszej burty cumują śliczne jachty żaglowe super wyposażone, to jednak większość zatrzymuje się koło naszego okrętu. Trochę krzywy, trochę zardzewiały, ale każdy docenia, że to jacht do żeglowania, a nie do stania w portach. Jak na ocean, to właśnie takim konkretnym pancernikiem, a nie mydelniczką. W Bergen spotykamy dwa polskie jachty inną „jotkę” i „opala”. Sobota schodzi na wycieczkach po okolicy i przygotowaniu jachtu do zdania. W niedzielę 02 lipca … niestety nie tak jak było uzgodnione, czyli o 0700, tylko o 1200, pojawia się następna ekipa, przejmuje jacht, a my do busa i w drogę. O 1500 wyjeżdżamy, a 36 godzin później jesteśmy w Kielcach, Zbyszek ma jeszcze 3 godziny do Warszawy.

Przepłynęliśmy 1280 mil w czasie równo 300 godzin żeglugi. Wiatr o sile 6 i więcej w skali Beauforta wiał nam przez 28 godzin. Fale osiągały około 3,5 m wysokości. Widzieliśmy delfiny baraszkujące przed naszym dziobem, skaczące w powietrze, pluskające na fali dziobowej, potem foki z pyszczkami jak pieski, znów delfiny (inny gatunek) na żerowisku. Były dzikie pufiny (maskonury) i dziesiątki innych gatunków ptaków. Był wieloryb oraz najgroźniejsze drapieżniki oceanów – orki. Złapaliśmy kilka makreli, rozgwiazdę i kraba. Było sporo słońca jak na 62 stopień północnej, niezbyt silne wiatry. Były uśmiechy, zabawa i świetne wrażenia. Czego nie było: naprawdę ciężkich warunków, awarii sprzętu i wyposażenia. Nie było kłótni i nieporozumień w załodze, uniknęliśmy błędów w nawigacji, w tym podczas liczenia wielkości prądów, które dla nas w niektórych miejscach miały kapitalne znaczenie. Silnika używaliśmy dość często (ładowanie akumulatorów), ale większość czasu pracował mała naprzód.

W czasie rejsu zrobiono sporo prac pokładowych: usztywnienie masztu w opętniku, naprawa foka II, czyszczenie i czterokrotne lakierowanie kolumny steru, naciąganie i smarowanie sterociągów, regulacja takielunku, ustawienie w pionie bezanmasztu (takielunkiem), zabezpieczenie ściągaczy, stropików, naprawa szotów, wykonanie szotów zapasowych, zarobienie cum, naprawa przetartych miejsc na linach, wykonanie kilkunastu nowych krawatów, uzbrojenie kotwicy w klarze awaryjnym, naprawa przenośnika nawigacyjnego i wiele innych.

Muszę przyznać, że rejs udał się jak mało który. Załoga była bardzo dobra, cele osiągnęliśmy nawet przekraczając zamierzenia. Plany nawigacyjne i szkoleniowe także zostały osiągnięte. A staże na morzu Północnym, Atlantyku i Morzu Norweskim są cennym nabytkiem dla tych, którzy zamierzają podwyższać kwalifikacje i uzyskiwać kolejne stopnie żeglarskie.

Adam Rogaliński


Hosting zapewnia Complex Computers